Historia leczenia ran
Chleb z pajęczyną, wrzący olej, okłady z ziół, a nawet… mrówki pozwalały ludziom w dawnych czasach opatrzyć rany i wrócić do zdrowia. Częste niegdyś wojny dawały medykom pole do nowych doświadczeń.
Naukowcy, badający zapiski oraz szczątki ludzkie liczące sobie nieraz i kilka tysięcy lat, odnajdują ślady ówczesnych zabiegów, operacji i sposobów opatrywania ran. Z dzisiejszego punktu widzenia wiele z nich nie miało prawa zakończyć się pomyślnie. A jednak!
Pierwsze recepty
Pierwszy zapis medycznych umiejętności odnaleziono pod ruinami sumeryjskiego miasta Nippur. Była to gliniana tabliczka pochodząca z końca trzeciego tysiąclecia p.n.e., na której to anonimowy sumeryjski lekarz zapisał pismem klinowym nazwy kilkunastu swoich lekarstw. Ich właściwości wskazują na możliwość zastosowania ich do leczenia ran. Do produkcji medykamentów wspomniany lekarz używał soli, która ma walory odkażające, i saletry, stosowanej jako środek obkurczający.
Na tabliczce znajduje się także zapis sposobu postępowania z otwartymi ranami:
„Najpierw należy wypalić i roztłuc skorupę żółwia, potem przemyć ranę olejem i natrzeć pacjenta. Wziąć dobre piwo, polać nim ranę i przemyć wodą. Posypać utłuczonym drewnem jodowym”.
Wiedzę na temat ludzkiej anatomii zdobytą przy balsamowaniu zwłok starożytni Egipcjanie wykorzystywali przy opatrywaniu rannych. Szczegółowy opis tych zabiegów badacze znaleźli w tzw. papirusie Smitha. Papirus ten, odkryty w r. 1862 w grobowcu koło Teb przez Edwina Smitha, pochodzi z 1555 r. p.n.e i zawiera informacje, że mieszkańcy delty Nilu unieruchamiali złamane kończyny za pomocą deseczek mocowanych lnianymi opaskami. Otwarte złamania zaś dodatkowo zabezpieczali opatrunkami z tkanin nasączonych olejkami lub maściami z miodu i tłuszczu. Na rany stosowali też hennę.
Mrówki jako nici chirurgiczne
Mimo że nie zachowały się informacje o szyciu ran, Egipcjanie najwyraźniej i tę sztukę posiedli, bo wykorzystywali ją przy balsamowaniu ciał (u mieszkańców ówczesnych Indii szycie ran było powszechnie stosowane). Używano do tego różnych naturalnych nici i igieł. Wykorzystywano też żywe żuki skarabeusze oraz pewien gatunek dużych mrówek, które szczypcami chwytały i przyciągały dwa brzegi rany, a po oderwaniu ich główek, spełniały rolę spajających klamerek. Przy użyciu mrówek „szyto” np. zranione jelita, zakładając regularny szew jelitowy. Takiego szwu nie trzeba byto zdejmować, bo mrówki podczas procesu gojenia byty wchłaniane przez organizm podobnie jak nowoczesne nici chirurgiczne!
O opatrunkach stosowanych przez starożytnych Greków można przeczytać w „Iliadzie”, w której Homer pisze, że Achilles ziołami i opaskami opatrywał rany Patroklesowi.
Prawdziwym mistrzem greckiego opatrunku okazał się Hipokrates, który z bandażowania płóciennymi opaskami uczynił sztukę. Wymyślony przez niego sposób bandażowania głowy jest stosowany do dziś i nazywa się „czepek Hipokratesa”.
Opinie na temat ropienia ran
W czasach, gdy ludzie nie mieli pojęcia o bakteriach wywołujących zakażenie, panowało przekonanie, że rana, zanim się zagoi, musi ropieć. Galen (129-201 r. n.e.), najsłynniejszy rzymski lekarz greckiego pochodzenia, z którego nauk czerpano aż do późnego średniowiecza, uważał, że ropa ma dobry wpływ na gojenie się ran. Jeśli natomiast ropa zaczynała zmieniać wygląd i cuchnąć, co wskazywało na początek gangreny, cóż, taki już los! Wtedy żadne medykamenty i tak nie mogły wyrwać rannego ze szponów śmierci.
Zaczęło się to zmieniać, gdy średniowieczny lekarz Hugo Brogognoni de Lucca praktykujący w Bolonii około 1200 r. po raz pierwszy wprowadził opatrunek z użyciem alkoholu. Nie zgadzał się bowiem z teorią Galena na temat dobroczynnego ropienia ran. Zaobserwował, że gdy nasącza opatrunek alkoholem, rana nie ropieje i szybciej się goi. Podobnie działała naturalna penicylina (o której istnieniu i właściwościach przekonał świat Alexander Fleming dopiero w 1928 r), zawarta w pajęczynie zagniatanej z chlebem. Pajęczynowa pleśń, która rozwija się potem na chlebie, ma bowiem właściwości antybakteryjne. Potrafi niszczyć wywołującego infekcje gronkowca złocistego i paciorkowca ropotwórczego. Opatrunek ten był bardzo popularny na ziemiach polskich. Jego zbawienne działanie opisał Henryk Sienkiewicz w „Potopie”: rannego Andrzeja Kmicica Kiemlicze wyleczyli przy pomocy chleba z pajęczyną.
Ciekawą receptę na „balsam magnetyczny” gojący rany podawał w swoim podręczniku z 1641 r. Johann Schroeder, miejski lekarz z Frankfurtu nad Menem. W jego skład wchodziły rozmaite zioła lecznicze, m.in. jemioła, rdest, dziurawiec pospolity i jaskółcze ziele. Uważano, że balsam ten goi szybko rany zewnętrzne, także te spowodowane zatrutą bronią, nie dopuszcza do infekcji, jeśli ranę nakryje się suknem zwilżonym owym balsamem. Schroeder rekomendował swój balsam jako opatrunek na rany głowy, ale z pewnym zastrzeżeniem:
„(…) gdyby rana czaszki sięgała opony mózgowej, należy zważać, aby sukno nałożone na to miejsce nie było zbyt mokre (…) gdyby bowiem choćby jedna kropla spadła na rzeczoną oponę, dla rannego skończyłoby się to śmiercią lub też postradałby zmysły”.
Sposoby tamowania krwawień
Do podstawowych sposobów tamowania krwawienia należały, oprócz rytualnych modlitw i zaklęć, przede wszystkim ucisk, zimne okłady i przyżeganie rany gorącym żelazem. Już w starożytnych Indiach z zapisów tzw. księgi życia, czyli Ajurwedy (spisywanej od XV w. p.n.e) wynika, że przy urazach najpierw zalecano zająć się krwotokami, jako najniebezpieczniejszymi. W tym celu stosowano ucisk, unoszenie kończyny bądź zalewanie rany gorącym olejem.
W Ramayanie (powstawała od IV w. p.n.e. do II w. n.e.), epickiej opowieści o dziejach boga Ramy, znajduje się opis postępowania z rannymi w boju:
„Zranieni w bitwie powinni być jak najszybciej zaniesieni do namiotu, krwotok należy zatamować, ranę opatrzyć łagodzącym ból olejem oraz skropić ją sokiem z ziół leczniczych”.
Inny sposób tamowania krwotoku polegał na przypalaniu ran gorącym metalem. Zawodził on jednak, odkąd wynaleziono proch, bo rany postrzałowe są głębsze od ciętych, a krwotok trudniej opanować. Zamiast przypalania zaczęto wtedy stosować gorący olej. Polewano nim rany, wychodząc z założenia, że tam, gdzie nie dotrze gorące żelazo, dotrze wrzący olej i „odtruje” ranę.
Jednak francuski chirurg, Ambrose Pare, podczas oblężenia Turynu w 1537 r. zaobserwował zjawisko, które zadało kłam teorii o zatruciu prochem i konieczności wypalania ran postrzałowych gorącym olejem. Duża liczba rannych spowodowała, iż dla niektórych zabrakło wrzącego oleju. Parę opatrzył tych ludzi olejkiem różanym zmieszanym z terpentyną oraz żółtkiem jaj kurzych. Ku jego zdziwieniu, nazajutrz okazało się, iż ranni, których ran nie polano wrzącym olejem, są w dużo lepszym stanie niż pozostali. Swoje spostrzeżenia Pare opublikował w 1545 r., wywołując tym odkryciem niemałą sensację.
Odkrycie Ludwika Pasteura
Dopóki francuski chemik Ludwik Pasteur w 1861 r. nie uświadomił ludziom istnienie bakterii, nie wiedziano, iż to one są głównymi sprawcami jątrzenia się ran.
Pierwsze jaskółki mimowolnej antyseptyki pojawiły się jednak już kilkanaście lat wcześniej, kiedy to węgierski lekarz Ignaz Semmeiweis wprowadził na swoim oddziale położniczym szpitala w Wiedniu obowiązek dezynfekowania dłoni roztworem chloru. Skłonił go do tego przypadek. Pewien profesor medycyny, który skaleczył się przy sekcji zwłok i wskutek tego zmarł, miał wcześniej takie same objawy, jak pacjentki z tzw. gorączką połogową. Odkąd na polecenie Semmelweisa lekarze, pielęgniarki i studenci zaczęli przemywać ręce roztworem chloru przed rozpoczęciem jakichkolwiek zabiegów, śmiertelność wśród położnic spadła o połowę! Mimo to (a może z tego powodu?), Semmeiweis byt tępiony przez kolegów po fachu tak zajadle, że wkrótce zmarł ze zgryzoty.
W tym samym mniej więcej czasie Amerykanin Oliver Wendel Holmes twierdził, że za gorączkę połogową (uśmiercała ona wówczas legiony kobiet) odpowiadają lekarze niedbający o higienę.
Kilka lat po odkryciu bakterii przez Pasteura, angielski chirurg Joseph Lister napisał w swojej pracy, że zakażenia rany można uniknąć „przez założenie opatrunku zdolnego zabijać te unoszące się cząstki”. Początkowo stosowano do tego kwas karbolowy, którym zaczęto spryskiwać opatrunki, sale operacyjne oraz myć ręce chirurgów. Okazało się jednak, że oprócz zabijania bakterii, kwas ten niszczy ręce chirurgów.
Bakterie giną pod wpływem temperatury!
Poszukiwano więc innych substancji antyseptycznych i z pomocą znów przyszedł nieoceniony Pasteur, który w 1878 r. wykazał, że bakterie giną pod wpływem temperatury. Zalecał używanie tylko bandaży i gąbek poddanych uprzednio działaniu temperatury od 130°C do 150°C. Parę lat później zaczęto stosować wysterylizowane bawełniane rękawiczki i maski na twarz chirurgów.
Od czasu pierwszej sterylizacji parowej zastosowanej w szpitalu przez Ernsta von Bergmana minęło ponad 120 lat, a współczesne opatrunki nie przypominają tych używanych w dawnych czasach. Zasada pozostała jednak niezmienna: opatrunek musi być jałowy, czyli wolny od wszelkich drobnoustrojów. Bo to one, a nie demony czy bogowie (jak wierzono przed wiekami), powodują ropienie ran i gangrenę.